SPA for Cancer to nie gabinet kosmetyczny, a fundacja, która w sposób holistyczny dba o dobrostan pacjentek onkologicznych. Zapewnia zarówno fachowe, jak i siostrzane wsparcie, otaczając je opieką w trudnych momentach. Uczy radości życia i akceptacji, stawia drogowskazy w leczeniu, czasem pokazuje całkiem nowe ścieżki życia: niespełnionych marzeń, ukrytych pasji i talentów. Anna Hencka-Zyser, założycielka fundacji, pomaga podopiecznym odmienić ich los – jest jednocześnie otulającymi „anielskimi skrzydłami” i Świętym Mikołajem. Oto jej historia…
Rozmawiała Justyna Ślusarczyk
Jak powstała Twoja fundacja?
Od zawsze miałam potrzebę, aby robić coś dla drugiego człowieka. Mocno interesowały mnie sprawy kobiet, ich rozwój. Dużo jeździłam po świecie, chciałam wiedzieć, jak inni troszczą się o kobiety. W Paryżu trafiłam na konferencję w hotelu Four Seasons o nowościach w branży. Ze sceny Julie Bach dzieliła się z zebranymi swoją historią – choroba nowotworowa odebrała jej rodziców i siostrę. Z myślą o nich opracowała autorski masaż dla pacjentów w trakcie choroby nowotworowej. Julie opowiadała o współpracy z amerykańskimi instytutami onkologii – w USA patrzy się na kobietę bardzo szeroko. Razem z onkologami skomponowała masaż, który miał ulżyć w cierpieniu osobom z nowotworami, jednak uśmierzenie bólu nie było jego jedynym zadaniem. Miał też uświadomić pacjentom onkologicznym, że wolno im robić mnóstwo zwykłych, codziennych rzeczy, że na raku świat się nie kończy. W Stanach jest tak, że kiedy dowiadujesz się, że masz chorobę nowotworową, dostajesz wiele zaleceń, masz między innymi zadbać o swój dobrostan, na przykład zapisać się na jogę, warsztaty oddychania, masaże, tysiąc innych rzeczy. Julie skomponowała więc specjalny rodzaj masażu, który pozwala ściągnąć napięcie z pacjenta. Podczas konferencji opowiadała, że z problemem raka mierzyła się nie tylko w sensie zawodowym, ale także osobiście – gdy żegnała swoją rodzinę. Masowała rodziców i siostrę do końca ich dni, by ulżyć im w cierpieniu, i widziała tego efekty. Byłam bardzo poruszona tym wystąpieniem, spłakałam się jak bóbr. Tymczasem w Polsce wszyscy stali wtedy na stanowisku, że jeśli już masz raka, powinnaś zaczekać z tym, co chciałabyś zrobić, cokolwiek by to nie było, aż wyzdrowiejesz.
Pomyślałam, że u nas nie ma przestrzeni na normalność i nadzieję, nie istnieje nic, co pozwalałoby pacjentowi onkologicznemu wrócić do równowagi wewnętrznej.
Może on liczyć jedynie na procedurę medyczną, pozostaje mu tylko żal, smutek, nieradzenie sobie z emocjami i wykluczenie. Nowotwór równa się śmierć. Wtedy postanowiłam zrobić wszystko, by masaż onkologiczny stał się dostępny również w Polsce. Napisałam do Julie SMS-a – pod stołem, jeszcze w trakcie tej konferencji. Zapytała: „To dlaczego jeszcze tego nie robisz?”. I tak trafiłam pod jej skrzydła. Julie osobiście mnie szkoliła, potem certyfikowałam się w Wielkiej Brytanii, by zdobyć tytuł instruktora. Dołączyłam do amerykańskiej organizacji Wellness for Cancer. Julie przez cały czas mnie wspierała. Sama też zostałam prelegentką na międzynarodowych konferencjach, na których poruszany był wątek, jak kobiety z chorobą nowotworową funkcjonują w różnych krajach. Wróciłam do Polski i wprowadziłam ten specjalistyczny masaż w pierwszym miejscu – był to olsztyński Hotel Przystań.
Zaprosiłam sześć kobiet w trakcie leczenia onkologicznego na zabiegi. Sześć lat temu to wcale nie było takie proste – nie stali za mną murem lekarze, którzy powiedzieliby: „Można”. Lekarze pytali raczej: „Po co?”, mówili: „To niepotrzebne”, „Głupi pomysł”. Teraz mogę powiedzieć, że z wręcz oślim uporem realizowałam swój pomysł, wyrywałam te pacjentki na chwilę ze szpitala niemal siłą. One same nie były zbyt chętne, by brać udział w masażach.
Obawiały się pewnie, że w wyniku masażu rak rozsieje się po całym organizmie…
To jest mit. Powstało wiele publikacji, które pokazują, jak masaż onkologiczny wpływa na zdrowie pacjenta. Nie mówię przecież, by masować klasycznie, bo tego nie wolno. Ale masaż skomponowany specjalnie dla pacjenta onkologicznego bardzo go wycisza.
Na czym polega różnica między masażem klasycznym a onkologicznym?
Różnica jest ogromna. Dobieramy procedurę do typu nowotworu, do tego, czy pacjent ma węzły chłonne, czy ich nie ma, do jego leczenia, kondycji – do całokształtu wiedzy o pacjencie. Masaż obejmuje tylko trzy rodzaje ruchów, które odciążają układ nerwowy, a nie przestymulowują pacjenta. To jest jak z kołysaniem, dzięki któremu dziecko się wycisza i usypia. To się dzieje automatycznie, naturalnie, wywodzi się z potrzeb biologicznych. Tymi trzema ruchami sprawiam, że pacjenci podczas masażu zasypiają. Pokonują bezsenność spowodowaną permanentnym lękiem.
Przez sześć tygodni masowałam moje pacjentki, ale stworzyłam też do tego odpowiednią otoczkę – przeróżne warsztaty, na przykład jogowe, nauka prawidłowego oddychania, dbania o skórę. Pacjent w trakcie radioterapii, chemioterapii czy leczony przewlekle potrzebuje innych kosmetyków, innej terapii – musi wiedzieć, co mu wolno, a co jest potencjalne niebezpieczne i może spowodować na przykład alergiczne działania krzyżowe. Po sześciu tygodniach zrobiłam pacjentkom sesję zdjęciową, by na własne oczy zobaczyły, jakie zrobiły postępy, jak wyglądają, jak chodzą, jak się zachowują. Syn jednej z nich napisał mi SMS-a: „Ciociu, dziękuję, że moja mama jest szczęśliwa”. Do tej pory mam ciarki, gdy o tym myślę. On jest już dorosłym chłopakiem i cały czas działa w fundacji.
Po tych sześciu tygodniach pomyślałam, że chcę zrobić jeszcze więcej. Tak narodził się pomysł założenia „SPA for Cancer”. Wykorzystałam w tym celu wszystkie swoje oszczędności, szukałam wspierających sponsorów… Pisałam na przykład do firm kosmetycznych, czy zaangażowałyby się w moją działalność, czy podarowałyby swoje produkty, czy moglibyśmy sprawdzić, które są bezpieczne dla moich pacjentek. Z sześciu dziewczyn, którymi zajęłam się na początku, zrobiło się 700 podopiecznych, które mamy obecnie.
Czy skupiasz się na pomocy pacjentkom z rakiem piersi czy wszystkim kobietom chorym onkologicznie w równym stopniu?
Nie szufladkuję kobiet, nie uważam, że rak piersi jest „większy” niż rak płuc, czy odwrotnie. Mam pacjentki ze wszystkimi rodzajami nowotworów – od glejaków, przez nowotwory jelita grubego, jajników, kości, po białaczkę i czerniaki. Nie mówię, że kobieta z rakiem piersi jest w trudniejszej sytuacji niż kobieta ze stomią – dla mnie każda jest tak samo ważna, mimo że faktycznie większość moich podopiecznych boryka się z rakiem piersi. Chcę, by każda kobieta miała jednakowe szanse dojść do siebie, by pamiętała, że przede wszystkim jest kobietą, a rak może być dla niej momentem zwrotnym, kiedy trzeba się zastanowić, gdzie ja siebie widzę na osi czasu, czy jestem tylko pacjentką, tylko żoną, tylko matką, koleżanką, przyjaciółką, księgową… Nie, jestem przede wszystkim kobietą.
Uczę moje dziewczyny zdrowego egoizmu.
Fundacja zaczęła się rozrastać, dokładałam kolejne klocki – masaże, warsztaty. Potem poprosiłam ludzi, by ofiarowali mi swój czas, podzielili się ze mną swoim talentem. Kobiety czasem chowają swoje potrzeby do szufladki z napisem „później”, a być może, jeśli się im pokaże talent drugiego człowieka i jego drogę do samospełnienia, to pomoże im zawalczyć o siebie i sprowokuje do tego, by zrealizować swoje marzenia, pasje. Warsztatów prowadzonych przez fundację jest teraz ogrom, ale masaże i warsztaty to wciąż nie było dla mnie dość.
Chciałam rozbudzić wśród kobiet świadomość, że badanie się nie zabezpieczy cię przez zachorowaniem, ale pozwoli wyłapać chorobę w pierwszym momencie, kiedy masz niemal 100% szans na wyleczenie. Zaczęłam więc edukować kobiety, spotykać się z nimi na warsztatach, żeby zachęcić dziewczyny do profilaktyki. Uczyłam je, jak, kiedy i co zbadać.
Czyli nie całą swoją działalność kierujesz do kobiet chorych?
Prowadzę dwa rodzaje warsztatów. Te, na których opiekuję się pacjentkami w trakcie terapii onkologicznej, tuż po diagnozie lub kończących leczenie – im pokazuję, że życie po raku istnieje. Mam też akcję, w której dziewczyny, które wyzdrowiały, biorą pod swoje skrzydła te, które właśnie dostały diagnozę – po to, by przeprowadzić je przez proces leczenia i powrotu do siebie.
Edukowanie dorosłych kobiet mi jednak nie wystarczało. Zaczęłam edukować także dzieci, zapraszam mamy i córki na warsztaty, na których uczą się malować rzęsy i paznokcie, a potem rozmawiamy o profilaktyce, która jest częścią dbania o siebie, jak pielęgnacja skóry. Cały czas rozwijam fundację. Obecnie chcę przyzwyczajać dzieciaki do tego, że profilaktyka jest częścią życia i nie jest straszna. Bo mamy dziwne przeświadczenie, że jeśli lekarze coś nam znajdą, to jesteśmy „skazani”. Wolimy nie wiedzieć. A to ogromne szczęście, jeśli dowiesz się o chorobie w odpowiednim momencie, bo możesz coś z tym zrobić. Możesz przez to przejść „suchą stopą”. Czasem prowadzę warsztaty w szkołach. Potem dostaję SMS-y od rodziców, że dzieci same proszą o zapisanie ich na badania, na przykład USG jamy brzusznej, chcą wiedzieć „co mają w brzuszku”. To jest niesamowite.
Dorosłe kobiety też pytam, czy nauczyły swoje córki samobadania piersi, głównie po to, by miały świadomość, że piersi to nie tylko atrybut kobiecości, ale też część ciała, która musi być zdrowa. Dziewczyna oswojona z tematem zawsze zauważy różnicę w swojej piersi, będzie wiedzieć, czy się ona zmieniła, czy dzieje się coś niepokojącego. Sami jesteśmy swoimi najlepszymi lekarzami, o ile siebie znamy i się obserwujemy. Tematy tabu trzeba oswajać. Najłatwiej jest to robić z małymi dzieciakami, bo one szybko się uczą dbać o zdrowie, zwłaszcza gdy dostają w szkole jabłka, gruszki, zdrowe jedzenie, piją wodę, dowiadują się, że cukier szkodzi. Jednak nikt nie uczy, że istnieją badania USG, że urządzenie do nich wygląda tak i tak, że higiena jamy ustnej jest istotna… Ja poruszam te tematy. Gdy słyszę: „Ciociu, a moja babcia umarła na raka”, odpowiadam, że nie musi tak być. Statystyki pokazują mroczne oblicze leczenia, komunikują, ile osób umarło, zamiast mówić: „Z raka piersi wyleczyło się tyle a tyle kobiet”.
Promowane jest spojrzenie negatywne, bo wielu osobom się wydaje, że jeśli postraszmy, to osiągniemy lepszy rezultat, a tak nie jest. To działa odwrotnie. Trzeba zmienić narrację.
Jak wyglądają teraz statystyki? Ile kobiet wychodzi z choroby nowotworowej, a ile zostaje zdiagnozowanych zbyt późno?
Ostatnio próbowałam się tego dowiedzieć, przygotowując się do debaty w Sejmie, nie mogłam jednak znaleźć statystyk wyleczonych. Mogę je tylko sama estymować na podstawie własnych doświadczeń z podopiecznymi fundacji w moim regionie: spośród 500 kobiet, które ostatnio miałam pod swoimi skrzydłami, zmarły trzy. Imponujące! A kto o tym mówi? Nikt. Wszyscy skupiają się na śmierci. Poruszyłam ten temat na sejmowej debacie o profilaktyce. Dlaczego nie odwracamy narracji, tylko straszymy. Dlaczego nie mówimy, że tyle kobiet zdiagnozowano na ostatnim etapie choroby, a tyle wyleczyło się, bo profilaktyka odnosi skutek. W Polsce mamy bardzo dobry sprzęt do badań, tylko z niego nie korzystamy. Bardzo lubię zagraniczne kampanie społeczne, które mówią: „Zrób sobie badanie w prezencie na urodziny”, „Zaznacz w kalendarzu stałą datę badań”, „Zatroszcz się o siebie”. Niemcy w ubiegłym roku wysyłali do kobiet trzy SMS-y. Pierwszy: „Zgłoś się”, drugi : „Przypominamy”, trzeci: „Jeśli się nie zbadasz, to w razie leczenia będziesz sama za nie płaciła”. To też jest sposób, by zdopingować kobiety. A co mamy w Polsce? Czasem kartki znajdowane w skrzynce pocztowej, które wyrzucamy, nawet nie czytając. Co roku robię w październiku akcję „Kobieta PRO” (profesjonalna, profilaktyczna i prospołeczna). W ubiegłym roku przeprowadziłam ogólnopolską kampanię z naciskiem na Gdańsk, Warszawę, Katowice i Opole, gdzie kobiety mogły zrobić badania, na przykład cytologię, za darmo, USG z ogromnym rabatem, badanie śluzówki jamy ustnej. Zachęcałam do zabrania ze sobą koleżanki, siostry, mamy i do udziału w loterii. Rozdałam kobietom nagrody w zamian za zainspirowanie innych. Do wygrania były tysiące nagród – od wizyt w SPA, przez weekendowe wyjazdy do luksusowych hoteli, po zestawy kosmetyków czy śliczne piżamy. W samym Olsztynie przebadałam 2000 kobiet.
Jak jest Twoja wizja prowadzenia pacjentki onkologicznej, szczególnie takiej z rakiem piersi? Co się dzieje z kobietą, gdy dostaje diagnozę? Jak jej wtedy pomóc?
Najczęściej prowadzę dziewczyny leczące się w szpitalu w Olsztynie. Na oddziale chemii dziennej zorganizowałam biblioteczkę, do której co tydzień dokładam książki. Są tam na przykład powieści romantyczne, mapy marzeń, kwiaty w doniczce. Jest kolorowo. Chodzi o to, by było optymistycznie, a nie dramatycznie.
Już przy diagnozie dziewczyny dowiadują się, że mogą się zgłosić do fundacji, gdzie pomożemy im przejść przez proces od diagnozy aż do komunikatu: „Jest pani zdrowa” lub „Jest pani w leczeniu przewlekłym”.
Każda z nas reaguje inaczej, to jest sprawa indywidualna. Zazwyczaj pierwsze spotkanie odbywa się ze mną, psychoonkologiem. Szukamy rozwiązania, które jest dla pacjentki z nowotworem najlepsze, wyjaśniamy, jak będzie wyglądało leczenie, z czym może się spotkać. Od razu przydzielamy opiekuna – dziewczynę, która sama przez to przeszła i dzieli się własnym doświadczeniem. Czasem kobiety chcą po prostu z kimś pobyć, nie biorą czynnego udziału w spotkaniach. Pomagamy też sobie wzajemnie – robimy zakupy, towarzyszymy w chemii, wybieramy turbany, peruki. Każda ma inne potrzeby.
Gdy sama wczuwam się w taką sytuację, to mam poczucie, że sypie się w zasadzie każda część życia.
Diagnoza godzi w poczucie kobiecości, jest źródłem niepokoju o to, co stanie się z pracą, ze związkiem. Do tego dochodzą inne lęki egzystencjalne. Jak odpowiadacie na takie dylematy?
Pacjentka sama wybiera, co jest dla niej najlepsze. Jeśli chodzi o kobiecość, trudne kwestie, życie intymne, specjalnie z myślą o tym przygotowałam podcast „O Raku bez Tabu”, w którym zadaję specjalistom trudne pytania, takie, na które nie ma czasu w gabinecie lekarskim, co jest zrozumiałe, bo jeśli lekarz ma przyjąć 60 pacjentów dziennie, nie zawsze ma możliwość rozwiać wszystkie wątpliwości. Przygotowałam też platformę edukacyjną, gdzie możesz wejść, jeśli nie masz ochoty być z ludźmi. Znajdziesz tam zajęcia z makijażu, jogę, odpowiedzi specjalistów na pytania, które cię trapią. W październiku będzie seria rozmów o seksie: jak go uprawiać, czy możesz go uprawiać, co jest dla ciebie jako kobiety ważne, co z suchością pochwy w trakcie leczenia onkologicznego, co z niepłodnością. Często dziewczyny, które jeszcze nie rodziły, wysyłamy do kliniki leczenia niepłodności, gdzie możesz skorzystać z konsultacji onkologicznej, zamrozić jajeczka, by po leczeniu dać sobie szansę na bycie mamą. Oswajamy każdy aspekt choroby, nie zamykamy żadnych drzwi. Mamy w fundacji różne departamenty, które pozwalają uporać się z każdym problemem.
A czy mówicie, jak o chorobie rozmawiać z partnerem i dziećmi?
Oczywiście, mamy na ten temat nagrany odcinek na platformie edukacyjnej. Nasz program zmierza do tego, by cała rodzina była „zaopiekowana”. Radzimy, co komu powiedzieć, jak rozmawiać z mężem. Oni zresztą też pytają, jak mogą pomóc, jak o tym rozmawiać, jak z tym żyć. Gdy choruje pacjentka, choruje cała rodzina. Trzeba mieć niewiarygodne wyczucie, by kogoś poprowadzić, poznać i powiedzieć: „Wiem z doświadczenia, jak to jest”, „U mnie było tak i tak”. Ale sama najlepiej znasz siebie i swojego partnera. A dzieci? One przeważnie wszystko podświadomie wyczuwają, są smutne, widzą, że coś jest nie tak. Radzę, by sztucznie ich nie pocieszać, a na przykład zrobić sobie tzw. dzień na nie. Powiedzieć im, że mama nie wstanie, bo się źle czuje, nie zrobi kanapek, nie chce się jej nic, wy za to macie „dzień na tak” i to wy zrobicie mamie śniadanie, wy odkurzycie. Trzeba angażować dzieci i dawać im poczucie sprawczości, zamiast zamykać drzwi i zostawiać dzieci po drugiej stronie, co je jeszcze bardziej martwi. Trzeba dawać dzieciom poczucie, że są potrzebne, mogą pomóc. Nieważne, jak wyjdzie – one chcą widzieć, że mogą się włączyć i że traktujemy je na równi ze sobą. Mam też w fundacji dzieciaki, które w trakcie naszych spotkań robią herbatę, pakują rzeczy na nagrody czy warsztaty albo pompują balony na kiermaszu. Wtedy czują, że są częścią czegoś większego, co zakończy się sukcesem. Rodzina fundacyjna jest duża, każdy ma w niej swoją przestrzeń. Mężowie malują ściany, skręcają meble. To wspólnota, w której rodzina obserwuje, jak ich chora zaczyna się śmiać, jak idzie na przykład na sexy dance – choć nie ma siły, zakłada turban i zaczyna kręcić biodrami, uruchamia kolejną ważną przestrzeń w swoim życiu. Sexy dance jest u nas bardzo popularny, uzdrawiający. Dziewczyny najpierw się pośmieją, a potem zaczynają płakać. Uświadamiają sobie, że niekoniecznie muszą mieć piersi, bo w zajęciach uczestniczą też dziewczyny, które po mastektomii nie decydują się na implanty. Te mówią, że akceptują te swoje „dwa uśmiechy” – to nie koniec świata, jeśli kupią sobie fajną, seksowną bieliznę koronkową i włożą protezy. Teraz jest mnóstwo brafitterek, które świetnie dopasowują bieliznę do protez. Inne nasze podopieczne mówią: „Zrobię sobie nowe piersi, takie, jakie zawsze chciałam mieć”. To kwestia indywidualna. Świadomość ciała daje świadomość tego, czego chcę, do czego dążę.
Jak sobie radzić, kiedy pojawia się poczucie „nie chce mi się żyć”, „nic nie ma sensu”?
Mamy na platformie genialny wywiad z doktor Kosowicz, psychoonkologiem, na temat, jak sobie z takimi trudnymi emocjami radzić. Platforma to dobry sposób pomocy pacjentkom, które nie mają ochoty wychodzić z domu ani z nikim rozmawiać. Dostają „tabletkę” w postaci filmu, mogą go obejrzeć w spokoju, ze słuchawkami na uszach. Ja zadaję ekspertom dokładnie takie pytania, jakie zadaje pacjent – jak sobie poradzić, jak żyć z takim obciążeniem. To rozwiązanie sprawdza się też u pacjentek, które mają opory przed powrotem do normalnego życia. Permanentny stres i depresja bardzo niekorzystnie wpływają na stan pacjenta i rekonwalescencję. Człowiek dosłownie walczy wtedy o oddech, o przeżycie, a nie o jakość życia. Czasem potrzebne jest kombo psycholog i psychiatra, ale to musi być decyzja pacjenta, jego wola. Rodzina musi wtedy sobie najzwyczajniej odpuścić, zaniechać jakichkolwiek ruchów. To przypomina sytuację z alkoholikiem, dopóki ten nie sięgnie dna – wypala całą rodzinę, która jest dręczona przez pacjentów ich nieszczęściem. Niestety często bliscy chorych dają przyzwolenie na całe lata „na nie”, a powinni postawić granicę, nie przepraszać. Być w gotowości, by pomóc, dopiero gdy nastąpi moment przebudzenia. Bardzo często przychodzą do mnie mężowie pacjentek z pytaniem, co robić, gdy ona cały czas leży w łóżku? Dać komunikat: „Chcę byś wiedziała, że jestem obok, gdy podejmiesz działanie. Jestem obok, ale bez ciebie nic nie zrobię”. Nie reagujemy na szukanie wymówek. Trzeba powiedzieć „stop”, by komuś uratować życie.
Jak przebiega współpraca pacjentek onkologicznych z lekarzami medycyny estetycznej i kosmetologami? Czy macie partnerów na przykład wśród producentów implantów?
Nie mamy jeszcze partnera, jeśli chodzi o implanty, choć wydaje mi się, że nawiązanie i takiej współpracy „do kompletu”, by całościowo opiekować się pacjentkami, to dobry pomysł. Natomiast jeśli chodzi o specjalistów „od urody”, to mam wrażenie, że świadomość pacjentek jest większa niż specjalistów, którzy mają obawy, boją się, nie szukają nowej wiedzy. To, czego się nauczyli na uczelniach i czego doświadczyli, im wystarcza.
Co w tej dziedzinie wolno, a czego nie? Jak pomóc pacjentce? Jakie narzędzia stosować?
Sama wykładam onkokosmetologię. Ostatnio nagrałam podcast z doktor Aleksandrą Znajewską-Pander, w którym mówiłyśmy, jakie zabiegi można zaproponować pacjentce onkologicznej i jak poprawiają one jej stan: kobieta z nowotworem może się zdecydować na toksynę botulinową, na kwas hialuronowy, może powiększyć usta.
W Polsce są już miejsca bezpieczne dla pacjentek onkologicznych, sama szkolę personel tych placówek, pokazuję, co można z powodzeniem zrobić na którym etapie leczenia, co jeśli pacjentka przyjmuje tamoksyfen czy kwas zoledronowy, co się dzieje, gdy jest w leczeniu przewlekłym, jaki sprzęt można stosować. Na szkoleniu omawiamy każdy rodzaj nowotworu i każdy rodzaj leczenia.
Tworzymy zabiegi skrojone na miarę, świadomi, z jakim problemem mamy do czynienia. Pacjentka w trakcie radioterapii ma zupełnie inne możliwości niż pacjentka leczona cytostatykami. U pacjentki, która przechodzi standardowe procedury chemioterapeutyczne, obserwujemy, jakich działań niepożądanych doświadcza, i do nich dopasowujemy terapię estetyczną.
Dużo można i powinno się zrobić.
Czyli nie jest tak, że pacjentka przez iks lat, aż do momentu kiedy lekarz uzna, że jest całkowicie wyleczona, ma się trzymać od gabinetów beauty z daleka?
Nie ma czegoś takiego jak okres pięciu lat. W tej chwili medycyna estetyczna bardzo dobrze odpowiada na potrzeby pacjentek onkologicznych. Moje pacjentki chodzą na ćwiczenia fizyczne z trenerem medycznym od fitnessu, który pomaga im odzyskać wydolność. Później masujemy skórę, używamy odpowiednich kosmetyków. Program dopasowujemy indywidualnie do osoby.
Czy macie w „SPA for Cancer” wykaz lekarzy medycyny estetycznej, z którymi obecnie współpracujecie?
Tak, mamy wykaz lekarzy, kosmetologów, gabinetów w całej Polsce, z którymi nawiązaliśmy współpracę. Szczęśliwie ten rynek rośnie. Samą siebie nazywam matką chrzestną tego rynku.
W fundacji, zanim zaczniemy robić coś fajnego dla swojego ciała, zaczynamy od warsztatów kobiecości, podejmujemy działania edukacyjne mające na celu zmianę przekonań na własny temat, prowadzimy też wiele warsztatów radzenia sobie z emocjami. Sama je prowadzę, uczę na nich odkrywania, kim jesteśmy, do czego doszłyśmy, co mamy najważniejszego, a potem dokładamy do tego kolejne klocki.
Współpracuję z wieloma wizażystkami, które uczą nasze podopieczne nowych technik makijażu, takich, które pozwalają odkryć nowe, do tej pory niedostrzegane atuty.
„Podkreśl to, co w tobie najpiękniejsze, zamiast zamartwiać się tym, co niedoskonałe. Po co się zmieniać?”.
To był efekt „wow” warsztatów. I to jest clue: nie koncentrować się na tym, czego nie mamy. Nie mamy piersi, to skupiamy się na tym, że mamy piękne włosy, długie nogi, fajną sylwetkę. Od tego trzeba zacząć. Potem zajmiemy się brakami, niepełnosprawnościami, a nawet katastrofami życiowymi i wtedy wszystko się pięknie poukłada.
A co jeśli wskutek leczenia przewlekłego włosy gorzej odrastają? Czy można sobie w takiej sytuacji pomóc?
Tak, mamy warsztaty z trychologami i fryzjerami. To był pierwszy zabieg psychologiczny: pacjentkom, które jeszcze nie miały włosów, na Dzień Kobiet dałam lakier, szampon i odżywkę. Pytały: „Po co nam to dajesz? Chcesz nam zrobić przykrość?”. Odpowiadałam, że przygotowuję je na to, co będzie za chwilę. Dziewczyny z łysą głową szły do fryzjerki, by im powiedziała, jakie trendy dotyczące krótkich fryzur sprawdzą się u danej osoby, co będzie pasowało, gdy włosy zaczną odrastać, jak domowym peelingiem pobudzić skórę głowy i sprawić, by włosy rosły szybciej. Uczymy się, jak masować czepiec. Zamiast roztaczać wizję peruki pokazuję, jak finezyjnie zawiązać chustę i wyglądać jak na wakacjach. Oczywiście jeśli jest potrzebna peruka, to szukamy najlepszego rozwiązania, ale większość naszych podopiecznych ich nie nosi tylko maluje usta na czerwono i wiąże kolorowe chusty – w kwiaty, pirackie.
Medycyna estetyczna, kosmetologia i moda stwarzają pacjentkom onkologicznym wiele szans, pozwalają im wrócić do siebie również pod względem urody?
Ależ oczywiście, to też jest ważny aspekt leczenia. Do mojej akcji włącza się także wiele brafitterek. Dziewczyny myślą, że dla nich są już tylko tzw. staniki ortopedyczne – brzydkie , zabudowane, kojarzące się z protezą. Dzisiaj każda brafitterka jest w stanie dopasować niemal każdy stanik – jedwabny, koronkowy, jaki tylko sobie życzymy. Jedyna przeszkoda to opory mentalne, bo kobiety same wolą iść do sklepu z bielizną dla pacjentek w trakcie leczenia. Pójście do „normalnego sklepu” wymaga dzielności. Robię setki materiałów o tym, jak odważyć się, by żyć, jak chcieć mieć wszystko, co najlepsze. Zdrowie zawsze zaczyna się w głowie, od podjęcia jednej małej decyzji: „chcę”. Jeśli to sobie powiesz, to znajdzie się mnóstwo ludzi, którzy cię poprowadzą. Ty masz być gotowa, by się sobą zająć. Ciało daje nam masę sygnałów, komunikuje, czego mu potrzeba, ale my tego nie słuchamy.
Wspomniałaś o nowym początku, spełnianiu marzeń, motywowaniu pacjentek do nowego, lepszego życia. Jak to wygląda?
To jest kolejny krok. Gdy przychodzi pacjentka na pierwsze lub drugie spotkanie, to daję jej szminkę – kolor może sobie wybrać. „Zanim otworzysz usta, pomaluj je i wtedy do mnie mów”. Bardzo często kobiety protestują – ale ja nie noszę szminki, a już na pewno nie czerwoną. Pytam: „A spróbowałaś kiedyś?”. No i malują usta, czasami z płaczem. Potem przeglądają się w lustrze i widzą, że coś się zmieniło. Często proszę, by pacjentki napisały list do Świętego Mikołaja, wróciły do najfajniejszych momentów w życiu, do dzieciństwa. Dwa lata temu te listy z marzeniami nie mieściły mi się w skrzynce – było ich 98. Ja je posegregowałam i spełniłam wszystkie marzenia.
Czym jest mapa marzeń?
Niczym innym jak pisaniem scenariusza kolejnego roku, planowaniem decyzji, które chciałabyś podjąć. Bierzemy wielkie płachty, dzielimy je na cztery strefy: zdrowie, przestrzeń „my”, przestrzeń „rodzina i przyjaciele” oraz marzenia. Wycinamy z gazet to, co podpowiada nam podświadomość – kolorową spódnicę, miejsce, w które chciałabym pojechać, to czy tamto, co chciałabym zrobić. Wyklejamy mapę, by cały rok jej się przyglądać. Wszystko to, co jest wyartykułowane, ma szansę się wydarzyć. To, co ukryte, tej szansy nie ma. Ja na przykład wpadłam na pomysł z pisaniem listów do Świętego Mikołaja. A wiesz, jakie marzenie pojawiało się w nich najczęściej?
Zupełnie nie mam pojęcia…
„Chciałabym dostać perfumy, bo nigdy nie było mnie na nie stać”. Pójść do kosmetyczki, nauczyć się jeździć konno, pójść na lekcję tenisa, pójść z mężem do opery, mieć biżuterię z Lilou. Wszystko to zrealizowałam. Nie było marzenia, które się nie spełniło.
To piękna historia. A co z lotem balonem?
To też było czyjeś marzenie, które udało mi się spełnić. Organizuję też coroczne campy. W tym roku mamy aż trzy takie „obozy”. Zabieram dziewczyny, które są w trakcie leczenia do czterogwiazdkowych hoteli. W pierwszym roku każda z nich dostała w prezencie koronkowe majtki, czerwoną szminkę i sukienkę skrojoną na miarę. To były takie same sukienki szyte specjalnie na uroczystą kolację, bo większość kobiet pisała, że nie mają się w co ubrać w tak eleganckim miejscu. Zawsze zapraszam 30 kobiet, wszystko jest gratis. Budżet organizuje sama. To ma pokazać, że jedna decyzja może zmienić to, co było, na coś, co pozwala realizować siebie.
Do każdej dziewczyny piszę liścik: „Dziś rozpoczyna się Twoje nowe życie. Wykorzystaj to”
Za pierwszym razem wszystkie byłyśmy przez to spłakane jak bobry. Ja też miałam na sobie „naszą” sukienkę. Czasem wystarczy jeden gest, by człowiek zaczął szukać czegoś innego dla siebie. Większość podopiecznych fundacji podjęła potem dodatkową pracę – jedna została hotelową animatorką, kilka robiło ankiety, by dorobić i mieć coś dla siebie. Ze wszystkimi mam kontakt, widzę, jak się rozwijają. Robią rękodzieła, które wcześniej wstydziły się pokazać światu. Inna dziewczyna pisze sztuki teatralne. Kolejna, gdy dowiedziała się, że ma raka, wyrzuciła wszystkie swoje ubrania, by mąż po jej śmierci nie miał kłopotu… Zostawiła tylko garderobę na ostatni dzień. A jej mąż powiedział: „Wspaniale, kochanie, teraz pojedziemy na zakupy i kupisz wszystko to, co zawsze chciałaś nosić, ale oszczędzałaś”.
To prawdziwy bohater!
Większość tych marzeń została spełniona. Dziewczyny odważyły się na przykład prosić o pieniądze zamiast niepraktycznych prezentów i za uskładaną kasę jeżdżą po świecie. Mam też pacjentkę, która po raku, w wieku 63 lat, zrobiła prawo jazdy. Nikt mi nie powie, że rak nie jest w stanie zmienić życia. Są dziewczyny, które poszły na studia. Spotkałam też kobietę, która uważała, że jest brzydka, a chciała mieć sesję zdjęciową, na której wyjdzie ładnie. Powiedziałam: „Bardzo proszę!”. Dostała stylistkę, makijażystkę, fotografa i ma swój przepiękny album. My widzimy w raku koniec, a tymczasem dzięki niemu otwiera się nowy etap. Te historie można mnożyć. Patrzenie na rozwój tych kobiet jest dla mnie największą nagrodą za moją pracę.
Na koniec pytanie praktyczne: jeśli któryś z naszych czytelników chciałby nawiązać współpracę z Twoją fundacją, wdrożyć u siebie program dla pacjentek onkologicznych, to gdzie ma się zgłosić?
Jestem otwarta na wszelką współpracę. Proszę o kontakt mailowy albo telefoniczny – mój numer jest na stronie fundacji. Działa to też w drugą stronę: sama rekomenduję, kto kim ma się zająć w całej Polsce. łączę ludzi w całym kraju. To takie trochę „podaj dalej”.